Ian Murray |
Wysłany: Pią 21:27, 02 Mar 2007 Temat postu: Ars Venefici. |
|
Tak to się kończy, gdy próbuję stworzyć postać oryginalną - dorabiam do niej całą historię i och, taka to by była szkoda, gdyby zostawić ową historię nieopisaną... toteż opisuję. Ars venefici, czyli "Sztuka trucicielstwa", bo jaki inny tytuł lepiej oddaje rodzinną tradycję Murrayów? Przed państwem część pierwsza (z dwóch planowanych), traktująca o Isli McFinn vel. Rilli Murray. Graj, muzyko.
Ukłony w stronę wielce szanownego dyrektora Uriena Fawninga (który truł tak długo, aż doprowadził do mojego zalogowania się na tym forum), panny Clementine Sokery (w podzięce za nocne rozmowy SMS-owe) i pozostałych użytkowników. Zdajecie sobie sprawę, że bez Was by to nie powstało? (;
Ars venefici I. Szkocja, XIXw.
Isla McFinn podkurczyła stopy, naciągnęła na nie parcianą wełnianą spódnicę. Od klepiska ciągnął chłód - spróbowała skulić się w bliskim sąsiedztwie małego garnka z kipiącym płynem.
- Isla, skończyłaś? - dobiegł ją starczy głos.
- Już, prawie. - Zaczerpnęła płynu, wlała go do kubka z zimną wodą. Zawartość zasyczała, strzeliła w górę smużką żółtawej pary i przybrała kolor świeżego siana.
Dziewczyna niechętnie wstała, niosąc kubek do drugiego pokoju. Siedziała tam stara kobieta, próbująca uspokoić rozszlochaną nastolatkę.
- Wypij to, będzie dobrze. - Obciągnięte suchą skórą dłonie przytknęły naczynie do warg płaczącej. - Za godzinę się obudzisz i wszystko będzie dobrze.
Stara rozłożyła klientkę na prowizorycznym posłaniu i ostrożnie rozchyliła jej nogi.
- Podaj haczyk - rzuciła.
Isla posłusznie podała narzędzie. Wiejska lekarka, przygryzając język w zamyśleniu, rozpoczęła zabieg.
Byle nie zwymiotować, nie dać oznaki słabości, myślała Isla, wpatrując się w manewry, jakie zręczne ręce starej wykonywały między ciałem pacjentki a blaszaną miską. Wreszcie kobieta oczyściła dłonie, poklepała mokrymi palcami policzek Szkotki i uśmiechnęła się.
- Twarda jesteś. A teraz wracaj do domu, zanim zauważą, że cię nie ma.
Dziewczyna pokiwała głową i odeszła.
Miała zupełnie pospolitą urodę - mimo głodu, nieobcego Highlanderom, jej twarz wciąż była po dziecięcemu okrągła, a jej rysy - trochę toporne. Całości dopełniały splątane, mysie włosy, szerokie dłonie i płaskie stopy. Innymi słowy, wyglądała jak każda inna góralka.
Przeszła przez wioskę szybkim krokiem i weszła do swojej chaty. Od progu przywitał ją jazgot czyniony przez czwórkę młodszego rodzeństwa.
- Gdzie byłaś? - zapytał Fergus McFinn, nie wstając od stołu. Był barczysty, a gdyby zgolił jasnorudą brodę, pewnie odsłoniłby pucołowate policzki, które odziedziczyła najstarsza córka.
- W wiosce. Jest pewien chłopak...
- Pachniesz krwią i czymś jeszcze. Byłaś u starej?
- Nie!
- Nie kłam.
- Nie kłamię - odparła.
Fergus wzruszył potężnymi ramionami.
- Chłopaka też zostaw w spokoju, bo pytał o ciebie najstarszy syn Douglasa. Wiem, że tego się nie ceni... - zgrzytnął zębami na wspomnienie dziewczyny, która wyszła za jakiegoś wstrętnego Anglika i wydała kilku rebeliantów w ramach posagu. - ...ale on byłby głową znacznego klanu.
Isla wzruszyła ramionami.
***
Następny pacjent łapczywie rzucił się na znieczulający napar z ziół. Płyn spływał po jego brodzie i kaftanie, zostawiając żółtawe ślady. Wciąż drżał, gdy suche dłonie starej oparły się o jego ramiona, a jej pomocnica popchnęła go delikatnie na krzesło. Wiejska uzdrowicielka pochyliła jego głowę do tyłu i rozkazała, by otworzył usta.
- Aaa - stęknął, wybałuszając bladoniebieskie oczy.
Stara obeszła krzesło i położyła palce na powiekach mężczyzny.
- Weź kleszcze - poleciła Isli.
Dziewczyna odskoczyła jak oparzona.
- J-ja?! - wydyszała.
- Ty. Weź kleszcze.
Podniosła przygotowane, oczyszczone w alkoholu narzędzie i stanęła nad pacjentem. Ręce jej drżały. Przed nią otwierała się jama ustna pacjenta - różowoczerwona, lśniąca; za blankami brudnych zębów krył się mięsisty język z wyraźnymi wypustkami. Kiedy indziej McFinn zaczęłaby się zastanawiać nad przeznaczeniem owych wypustek - teraz mocniej ścisnęła uchwyty i wsunęła kleszcze do ust mężczyzny. Jeden z siekaczy wyróżniał się. Był brązowoczarny. Nos dziewczyny wyłowił cienką strużkę zapachu zgnilizny i choroby, wyczuwalną wśród odoru starego jedzenia. Isla oblizała wargi ze zdenerwowania i przysunęła narzędzie bliżej ogniska schorzenia. Ostrożnie rozwarła je i zacisnęła na bolącym zębie. Chory jęknął głucho.
- Teraz - poleciła uzdrowicielka, mocniej przyciskając dłonie do skroni pacjenta.
McFinn szarpnęła z całej siły, zaciskając oczy. Chory zawył i zwiotczał, zsunął się bezwładnie.
- Zemdlał - oceniła stara. - A ty wyrwałaś. Dobra robota. Teraz lniana szmatka, szybko...
Dziewczyna przytknęła do warg mężczyzny czysty ręczniczek, który błyskawicznie nasiąknął krwią. Wtedy wyjęła ze słoiczka odrobinę zgniecionych liści, utoczyła z nich kulkę i wepchnęła w dziurę po zębie.
- Radzisz sobie. - Czyżby w głosie wiejskiej medyczki zabrzmiało uznanie? - Nie boisz się krwi, masz pewną rękę. Chyba nadszedł czas, by nauczyć cię czegoś jeszcze.
Isla uśmiechnęła się szeroko.
- Ale to jutro - zgasiła jej zapał staruszka. - Teraz idź.
***
Ripley McCaughan przypominał Isli jej własnego ojca; był równie dobrze zbudowany, miał tylko ciemniejsze włosy i pociągłą twarz, nadającą mu wygląd górskiego drapieżnika. Siedział obok Douglasa, opierając dłonie na kolanach. Na jego widok Catriona, najmłodsza pociecha McFinnów, pisnęła i schowała się w skrzyni w sąsiednim pokoju, ukrywając twarz w miękkim, trochę tłustym owczym runie. Jej dwaj bracia patrzyli na starszego górala z zafascynowaniem odbijającym się w dziecięcych oczach. Isla zacisnęła dłonie, nie reagując na zaczepki Ripleya.
W pewnym momencie matka dała jej znak, by odeszła. Isli nie trzeba było dwa razy powtarzać.
Drugi pokój, otulony aksamitnym półmrokiem, pachniał słodkawą wonią runa i wędzonym mięsem. McFinn podeszła do skrzyni i wyjęła spośród żółtobiałych kłaczków chudą czterolatkę.
- Cait, Cait... - szepnęła, łaskocząc siostrę. Ta śmiała się przez chwilę, potem jednak spoważniała.
- To prawda, że zamieszkasz u McCaughanów? Na zawsze?
- Nie, to nie tak. - Pogłaskała Catrionę po główce. - Jest takie stare prawo... Będę mieszkać z Ripleyem przez rok, a potem może zostanę jego żoną. - Czy zdawało jej się, czy do pomieszczenia naprawdę wpadł chłodny podmuch?
Ręce dziewczynki zacisnęły się wokół talii Isli.
- Zostawisz nas?
- Niee... głuptasie, powiedziałam, że to tylko na rok. Będę was odwiedzać.
- Nie wyjdziesz za McCaughana, prawda?
- Nie wyjdę. - Tym razem dziewczyna miała pewność, że to nie żaden zimny podmuch, tylko dreszcz biegnący po jej plecach.
W tej samej chwili drzwi wejściowe skrzypnęły, ktoś powiedział "Ustalone", wybuchając śmiechem tyleż serdecznym co nieszczerym, rozległo się szuranie butów.
- Czas spać - rzekła szybko Isla, podnosząc siostrę bez najmniejszego trudu. - Jest późno. Śpisz dzisiaj ze mną?
Catriona pokiwała głową, składając usta w ciup.
Światło księżyca prześlizgiwało się nieśpiesznie po wrzosowiskach i rdzawych trawach szkockich gór. Jakaś jego cząstka sączyła się przez szparę nad paleniskiem w domostwie McFinnów. Isla nie mogła zasnąć. Bezmyślnie tuliła do siebie poświstującą przez nos siostrzyczkę. Czekała, aż niebo zaróżowieje, ojciec będzie musiał wypędzić maleńkie stado na żółtawą łąkę, a ona odwiedzi starą. Minuty dłużyły się niemiłosiernie. Wreszcie chmury nad horyzontem przybrały fioletowoszarą barwę, a chwilę później Fergus ziewnął głośno i wstał z rozkładanej ławy.
Isla przykucnęła, otulając swoim kocem śpiącą Cait. Szybko przyczesała długie włosy i, parskając, obmyła twarz w wiaderku z zimną wodą. Dziwne, że rano nie zastała na powierzchni naczynia warstewki lodu - jesień nadchodziła wielkimi krokami, odmieniając oblicze gór. Dziewczyna poszła na skróty, brnąc w pokrytych szronem porostach. Z prowizorycznego komina w chacie starej unosiła się wąska strużka dymu.
- Dobrze, że jesteś - przywitała ją uzdrowicielka, dorzucając do paleniska gałązki rachitycznych drzewek. - I dobrze, że wcześnie.
McFinn przykucnęła przy ogniu i wyciągnęła ręce w jego stronę, ale wciąż drżała. Raczej z przejęcia niż zimna.
Tymczasem stara wstała i zaczęła odrzucać owcze skóry, którymi zasłała ławę. Z niemałym trudem odniosła wieko, podparła je drewnianym kołkiem. Schyliła się i wyjęła ze schowka pod pokrywą inkrustowane jasnym drewnem pudełko.
- Nikomu ani słowa - zastrzegła.
Isla wzruszyła ramionami. Powiedzieć? Komu?
Kobieta otworzyła pudełko. W środku znajdowały się woreczki z ziołami i małe, szklane butelki.
- Wygląda niepozornie, hm? - zagadnęła. - Nic bardziej mylnego. To tutaj - potrząsnęła małą fiolką - to wyciąg z konwalii majowej. Nie pytaj nawet, skąd go mam. Zawartość tej buteleczki wystarczy, by czyjeś serce zaczęło bić jak oszalałe... a potem zatrzymało się gwałtownie i na zawsze. Te śliczne czerwone owocki - wysypała na dłoń zawartość jednego z woreczków - są równie niebezpieczne. Daj ze cztery swojej małej siostrzyczce, a już nigdy nie wstanie. - Zaniosła się ostrym śmieszkiem, patrząc Isli w oczy. - To z kolei - objaśniła - ponoć ma właściwości lecznicze, ale w istocie jest silnie trujące.
McFinn skuliła się, patrząc na pudełko starej.
- I jeszcze na koniec - oznajmiła uzdrowicielka tonem niemal radosnym - Ten niepozorny grzybek o rudym kapeluszu to zasłonak. Podaj go komuś, nawet po ugotowaniu, a daję ci słowo, że ta osoba będzie umierać długo i w męczarniach.
Obróciła grzyb w palcach i podała go dziewczynie. Isla wzdrygnęła się mimowolnie, zastanawiając się, czy byłaby gotowa użyć tego wobec drugiej osoby. Po chwili zastanowienia musiała przyznać, że nie wie... jeszcze nie wie.
***
Ciężkie, starannie zaplecione warkocze, wyprana kraciasta spódnica i nowa koszula, zdobiona skromnym haftem. Całości dopełniała mosiężna broszka w kształcie wymyślnego wzoru geometrycznego.
- Jesteś gotowa - oceniła McFinn, oglądając Islę ze zmrużonymi oczyma.
Catriona westchnęła z zachwytem. Jaka jej siostra była piękna!
- Już czas? - zapytała z niepokojem dziewczyna.
Matka podeszła do niej i szybko pocałowała ją w policzek.
- Już - potwierdziła.
Małej Cait broda zaczęła się trząść. Nawet nie próbowała powstrzymywać łez - nie, rozpłakała się głośno i objęła kolana Isli, mocząc łzami jej śliczny nowy strój.
- Nie idź, nie idź! - poprosiła.
Dziewczyna z trudem przełknęła wielką wyimaginowaną gulę, która urosła w jej gardle.
- Wkrótce cię odwiedzę.
Podniosła z ziemi małe zawiniątko i wyszła przed dom. Nie obracała się za siebie. Podała dłoń Ripleyowi i poszła posłusznie za nim, gryząc własne wargi, żeby nie rozpłakać się jak jej mała siostrzyczka.
Musiała przyznać, że nie było źle - jej rola w domu McCaughana ograniczała się do wyczesywania owczego runa i gotowania potraw z niewielkich ilości dostępnych składników. Mogła widzieć Catrionę prawie codziennie, a rodzina Ripleya odnosiła się do niej ciepło. Tak minęły dwa miesiące, a potem idylla się skończyła.
Isla dorzuciła do ognia ostatnie szczapy, wybierając te największe - miały wystarczyć na całą noc. Przez chwilę siedziała przy ogniu, grzejąc zziębnięte stopy, ale szybko podniosła się, słysząc głos McCaughana.
- Kto tak hałasuje w środku nocy?
- To tylko ja - powiedziała cicho.
- Aaa... - w świetle płomieni dostrzegła rosłą sylwetkę Szkota. - Moja żona, nie-żona.
W jedną chwilę znalazł się przy niej; ogniki rzeźbiły w jego twarzy głębokie cienie. Niespodziewanie złapał ją za nadgarstki.
- No, chyba czas zapoznać cię z jeszcze jednym małżeńskim obowiązkiem.
Przez plecy dziewczyny przebiegł zimny dreszcz.
Nie zdążyła zaprotestować, nie udało jej się wyrwać; naparł na nią biodrami, aż wywróciła się na posłanie z owczych skór. Broniła się zaciekle, udało jej się nawet rozorać paznokciami jego policzek. Wtedy McCaughan uderzył ją. Odruchowo skuliła się, dając mu czas na zadarcie jej spódnicy. A potem? Potem udało jej się odsunąć krzyczącą świadomość w dalekie i ciemne obszary umysłu. Była już tylko skorupą, pustą, używaną skorupą. Było jej wszystko jedno.
***
Nic nie mąciło górskiej ciszy, gdy pochylona dziewczyna z podkasaną spódnicą i poobijanymi łydkami biegła przez plątaninę ostrych traw i porostów w stronę chaty uzdrowicielki. Na miejscu zaczęła tłuc w drzwi pięścią.
- Kto tam, kto tam? - zapytała stara. Dało się słyszeć skrzypiący jęk odryglowanych drzwi.
- Isla - wydyszała Szkotka.
Staruszka pozwoliła jej wejść i nakazała się rozgościć, ale McFinn stanęła w progu.
- Potrzebuję zasłonaków - powiedziała, krzyżując ramiona na piersiach.
Wiejska lekarka odwróciła się plecami do klientki, szukając grzybów, ale jej wąskie wargi rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.
- Proszę - wsypała siedem zasłonaków do prowizorycznej kieszeni w spódnicy Isli. Po chwili namysłu dodała: - witaj wśród nas, przyjaciółko.
McFinn zadrżała.
Wahała się przez tydzień. Później rzeczywiście dołączyła do nich.
***
Co było później? McFinn poddawała się woli niby-męża, za każdy raz mszcząc się obiadem doprawionym trującymi grzybami. Ripley gasł powoli, tak jak obiecała stara - w straszliwych męczarniach. Wyraźnie chudł, często wymiotował, jego osłabione ciało atakowały infekcje. Do najgorszego przyznał się tylko żonie.
- Ty chodziłaś często do tej uzdrowicielki, powiedz, jak uleczyć oddawanie krwi zamiast szczyn?... - splunął na podłogę i wlepił w Islę duże, zaropiałe oczy.
Wzruszyła ramionami, rozwiewając jego nadzieje na choćby słowo otuchy.
Co było później? Głód zmusił McFinnów do opuszczenia gór. W czwórkę - Fergus, jego żona i dwoje synów - odeszli w stronę dolin, najbliższego portu, gdzie czekał statek wożący ludzi do krainy szczęśliwości, do tajemniczej Ameryki, kontynentu za dalekim oceanem. Było dużo łez i obietnic, przeplatanych ze słowami otuchy. Isla została. Dla rodziców stała się dorosłą kobietą, jedną z klanu McCaughanów. Została i opiekowała się grobem malutkiej Catriony, która przegrała z ubóstwem i chorobą.
Co było później? Ripley odszedł we śnie. Nad ranem wciąż obejmował zimnym ramieniem swoją żonę, nie-żonę. Isla odrzuciła jego rękę z odrazą i wybiegła przed dom, wymiotując i rozmazując na twarzy łzy. Dla ludzi z niewielkiej osady była osieroconą panną, mogła liczyć na ich pomoc, jeśli chodziło o niewielkie racje żywności i tkanin. Niestety, jedzenie i sukno nie dały rady zasklepić samotności i żalu, które ziały w niej niczym ropiejąca rana.
***
Evander Murray, mag i banita, wstrzymał konia. Przyłożył dłoń do czoła i obejrzał okolicę. Wszędzie pusto, identyczne chaty zbudowane z kamieni i drewna, tu i ówdzie małe trzódki, krzątający się ludzie. Chyba trafił we właściwe miejsce. Takie, gdzie będzie można zapomnieć o tajemnicach, które wyciągnął na światło dzienne, o tajemnicach Murrayów, historiach, które powinny zostać ukryte pod grubą warstwą kurzu historii. Tak, znalazł się w miejscu, w którym mógł znów złapać oddech... i wrócić do tego, co było. |
|